Monty ma 17 lat i mieszka tu od zawsze. Zna każde drzewo, krzak i łosia. Przedwczoraj miał wypadek, upadł pod kopyta największego konia w stajni, ogier połamał mu dwa palce lewej ręki. Chłopak zlepił je sobie taśmą klejącą i wrócił do pracy.
Pytam go o wszystko: gdzie sypiają łosie, o której godzinie jelenie chodzą do źródełka. A przede wszystkim jak jest z niedźwiedziami. Wczoraj rano czułam się nieswojo na skraju lasu z małymi dziećmi. Moja harcerska przeszłość ustąpiła uczuciom zwykłej matki, która boi się o swoje małe. Nie poszliśmy do lasu mimo, że Tomaso miał przy sobie spray na niedźwiedzie. Inna sprawa, że polana cudowna.
Monty uspokaja: w tej dolinie nie ma żadnych grizzly, choć są w okolicznych dolinach. Tu mieszkają tylko czarne niedźwiedzie. Z tymi powinniśmy sobie poradzić. Przede wszystkim szansa, że słysząc nieustające śmiechy, kłótnie i okrzyki naszych dzieci, nadal będą chciały się z nami spotkać, jest naprawdę znikoma. Czarne niedźwiedzie są z natury nieśmiałe, więc ich ochota na atak zmniejsza się proporcjonalnie do natężenia hałasu, jaki jesteśmy w stanie wyprodukować. A z tym akurat radzimy sobie doskonale. Uff… las jest nasz!
Pytam Montiego o niedalekie atrakcje turystyczne.
– Legendarny park narodowy Jasper oddalony o zaledwie kilka kilometrów?
– Nie jedźcie, tam są ludzie. – krzywi się Monty.
– A na północ, Grand Cache? To zaledwie godzina drogi, tak?
– Widziałem jedno ładne zdjęcie, tak, ciekawe. Nigdy tam nie byłem.
Monty zaplanował dla nas inne rozrywki. W obrębie doliny. Zjadamy wszyscy razem pancakes z syropem klonowym, boczkiem i kiełbaskami (tak, naprawdę to robimy!) i jedziemy… na ryby!