Leżę w słońcu przed przytulną chatką zbudowaną z grubych, drewnianych bali. Odurzona zapachem kwiatów na łące, kojona brzęczeniem owadów i głosem Heleny, lekko przysypiam. Nasza chatka to jedna z czterech w dolinie jeziora Rock Lake, w północnych Górach Skalistych dzikiej Kanady. Sądząc po napotkanych na łące kupach, nie brak tu jeleni, a łosie podchodzą wręcz pod werandę (rano Amalia podziwiała odchody przez lupę).
Helenę zainspirowała lektura książki „Wild adventures”, dlatego też odkrywa otaczający nas świat. Zamyka oczy, słucha owadów, dotyka korę różnych gatunków drzew, wypatruje dzikiej zwierzyny. Zajęcie, jak wiadomo, doskonałe w pełnym słońcu na środku polany. Szanse na powodzenie znikome, ale można się chociaż opalić.
I nagle:
– Mamo, chyba coś wypatrzyłam.
Jak do tego doszło? Helena stoi oko w oko z jeleniem. Godzina 11.02. Obok sarna żuje trawę, zerkając na dziecko bez specjalnego zainteresowania. Są tuż koło nas. Nie mam odwagi wstać, zastygam na kocu, podglądam to wszystko spod ronda rangerskiego kapelusza.
I wtedy jeden z prowadzących lodge kowbojów zajeżdża samochodem tak dużym, że właściwie mógłby przejechać nade mną. Zwierzęta puszczają się pędęm w dwie przeciwne strony. Sarna zamacha nam jeszcze ogonkiem z końca polany, gdzie namierzyliśmy źródełko. Nasza uwaga kieruje się ku intruzowi. Kowboj ma stosowny do tytułu kapelusz, pas z nożem, okulary w jedynym panującym tu stylu – na agenta FBI. Shades – cienie, jak się tu mówi na okulary słoneczne. Stuka obcasem o kamienie, a ja zastanawiam się, jak mogłam nie tęsknić za tym Dzikim Zachodem przez całą zimę. I dlaczego u diabła zamieniłam kowbojski kapelusz na rangerski?! Ta atmosfera Dzikiego Zachodu… Wybaczam mu nawet, że spłoszył zwierzynę. Kowboj ma fajną klamrę przy pasku, taką połyskującą i naprawdę ogromną.
A nie, to siwa sprzątaczka. Wpadła zabrać śmieci. Taki nasz pierwszy poranek w Dolinie Rock Lake.