No i jestem. To się dzieje naprawdę. Mijają trzy tygodnie od naszej przeprowadzki do Kanady, pył powoli opada, nastaje względny spokój. Przestaliśmy budzić się o dziwnych porach, dzieci już nie pytają o warszawskie przedszkole, a my coraz mniej myślimy o polskiej polityce.
Przy śniadaniu towarzyszą mi wiewiórki, a śmieci rozsypują po ogrodzie szopy z pasiastymi ogonami. Nowy kanadyjski samochód ma podgrzewaną kierownicę, na schodkach wejściowych do domu stoi proszek odladzający Alaskan. Moja włoska kawiarka okazała się być zbyt mała na nowej kuchence, krótko mówiąc ogień obejmuje ja całą wraz z plastikową rączką. Nie polecam. Przestawiam się na programowany ekspres przelewowy, a nieunikniony nadmiar kawy popijam cały dzień z niekapiącego kubka termicznego, siedząc na wysokim stołku przy barze. Mój piecyk oraz zmywarka mają funkcję samodzielnego czyszczenia się, a gigantyczna pralka sięga mi do brody. W wannie dzieci uczą się pływać w niedzielne popołudnia.
Pupę obiłam już na pierwszym spacerze z psem. Tym samym dowiedziałam się, że w Toronto każda kałuża, dołek, ścieżka, staw i jeziorko zamienia się zimą w lodowisko. Ciągle jeszcze obolała, przestawiam się na łyżwy, to teraz moja codzienna rozrywka z małą Helenką. Tutejsze dzieciaki niesamowicie wycinają na łyżwach. To się udziela.
Musiałam na nowo zdać egzamin teoretyczny na prawo jazdy, po 17 latach… Kanada, choć wita niezwykle gościnnie i ciepło, ma swoje zasady. Na pocieszenie, Ontario nie uznaje nawet prawa jazdy z Alberty, co dopiero zza oceanu!
Kupiliśmy sobie prawdziwe kanadyjskie buty. I natychmiast zima się skończyła. Niespodzianki. To kolejne słowo, które wpisuję do mojego kanadyjskiego przystosownika. Damy radę!